Frankfurt Maraton 2011 r.

Pomysł, żeby biegać maraton we Frankfurcie zrodził się, kiedy w czerwcu leczyłem kontuzję. Wtedy myślałem, że zacznę normalnie trenować w lipcu i będę miał dużo czasu na przygotowania do tego najpóźniejszego w roku, dużego, szybkiego, europejskiego maratonu. To przecież aż 4 miesiące. Wyszło tak, że rekonwalescencja przedłużyła się o prawie miesiąc i pierwsze treningi, inne niż krótkie rozbiegania, zacząłem robić w ostatnich dniach lipca. Wtedy trochę straciłem zapał, myśląc nawet, żeby zrezygnować w tym roku z maratonu i pobiegać np. biegi przełajowe, spróbować przygotować się do Mistrzostw Europy w crossie. Ostatecznie postanowiłem o tym nie myśleć, nie planować, tylko trenować, bo przecież i tak muszę wprowadzać się do biegania, a to nie różni się wiele, czy trenujemy pod maraton, crossy, czy bieżnię. Mimo wszystko 2 sierpnia napisałem do managera z Holandii, z którym podpisałem kontrakt, żeby spróbował zgłosić mnie do właśnie Frankfurtu i do Turynu – wszystko tak na wszelki wypadek, zawsze przecież można się wycofać.

Uwierzyłem, że mogę biegać maraton będąc na wakacjach w Font Romeu, bo tak naprawdę ciężko było to nazwać prawdziwym obozem, bo przez większość czasu biegałem raz dziennie, dużo ćwiczyłem core-stability i pływałem, w zasadzie więcej niż biegałem. Treningi ograniczały się w zasadzie do rozbiegań i lekkich temp na krótkich odcinkach z bardzo małą intensywnością, wszystko w formie zabaw biegowych. Robiłem też biegi ciągłe w drugim zakresie, ale tylko po 8-10 km.

Po powrocie z Francji wystartowałem w Warszawie w Lesie Kabackim na 10km. Uzyskałem wynik poniżej 30 minut. Nie wiem, czy było tam 10 km, ale na niektórych odcinkach lasu, na których stale trenuję, miałem tempo równo po 3min/km. Tego samego dnia napisałem ponownie do Holendrów, aby dali znać jak tam z tymi moimi maratonami.

Później mieliśmy Wojskowe Mistrzostwa Polski w Biegach Przełajowych, wypadłem nieźle, choć byłem tłem dla lepiej dysponowanych kolegów, biegających profesjonalnie maraton. W sumie przez tydzień byłem poza domem. Służba przed zawodami i 2 po zawodach spowodowały, że trenowałem dużo mniej. Był to też okres, kiedy miałem problemy ze snem, rzecz dla mnie niespotykana. Doszło do tego, że po powrocie do domu nie miałem zupełnie siły biegać. Krew z nosa i totalne wyczerpanie. Hm… znowu zacząłem się zastanawiać nad swoimi planami maratońskimi. Tydzień po przełajach miałem przebiec długie tempo, z 6 zaplanowanych odcinków wykonałem ledwie 2. Masakra. Co robić? – nic nie zostało, trzeba wyluzować.

Później jakoś się potoczyło. Potrenowałem 10 dni w górach, forma zaczęła wracać, mimo, że nie zrobiłem żadnego treningu na dłuższych odcinkach, nabiegałem w Warszawie w trudnym biegu 29:43 – Rewelacja!

I co biegać Maraton? – TAK.

Manager niestety ma trudności z załatwieniem mi czegokolwiek, gdziekolwiek. Zdecydowałem się na Frankfurt, bo wiedziałem, że ma być dobra dla mnie grupa, poza tym to dobry termin jeśli chodzi o pogodę. Nagle opanowało mnie lekkie przerażenie, wręcz struchlałem, bo czasu bardzo mało, a ja jeszcze z treningiem w lesie – dosłownie i w przenośni. Jednak co tam, wrodzony optymizm i jakiś dziwny głos podpowiadał, żeby spróbować i brnąć do końca tą drogą.

Międzyczasie finalizowałem zakup namioty tlenowego, z którym wiążę duże nadzieje. Zawsze o nim marzyłem, chociaż z kasą cienko, zdecydowałem się na tę inwestycje, mimo wielu niedogodności, jakie mnie w związku z tym czekały.

Po Biegnij Warszawo ruszyłem do Szklarskiej Poręby, wreszcie solidnie potrenować. Do maratonu niecałe 4 tygodnie, więc kiedyś wreszcie trzeba zacząćJ

Tam udało się wykonać całą pracę bez zakłóceń – dużo biegania, kilka naprawdę niezłych treningów. Choć widać było duże braki, to gdzieś niemrawo przebijała się iskierka nadziei, a ta jak mówią umiera ostatnia. Nie iskierka – nadzieja.

Namiot jakoś mnie męczył – głośno, duszno, ciężko się śpi… trzeba się przyzwyczaić, najważniejsze, ze trening idzie dobrze.

Z obozu wróciłem w czwartek, bo na sobotę zaplanowałem start w Soczewce koło Płocka jako ostatnie przetarcie przed Maratonem. Wyjechałem wcześniej, bo zaraz po Szklarskiej biega mi się fatalnie. Przez pierwszy dzień mogę tylko truchtać, a tak naprawdę dobrze jest po 10 dniach – czyli na Frankfurt.

W Soczewce wymęczyłem się. Po biegu i dłuższym niż zwykle rozbieganiu, kręciło mi się w głowie, byłem wykończony energetycznie mimo, że przebiegłem o ponad minutę wolniej niż rok wcześniej. Co prawda trasa była bardziej miękka i teren sypki, a rywalizacja mniejsza. Słabo, ale ma być lepiej J

W niedzielę dowiaduję się, że Arek, z którym trenowałem w Szklarskiej, fatalnie pobiegł w Lubinie, a na treningach był wiele lepszy ode mnie. To mnie przygasiło, bo miał być to jakiś wyznacznik. Gdzieś jednak nadal wierzyłem, że będzie dobrze. Nie rozumiem do końca dlaczego. Po prostu coś mi podpowiadało, że mam biegać we Frankfurcie i już.

Dla zawodnika próbującego profesjonalnie trenować smutne jest to, że organizator zgodził się dać tylko numer startowy. Żadnych pieniędzy na bilet, czy nawet hotelu, wszystko zmuszony byłem opłacić samemu. Na innych Maratonach z wynikiem 2:13 można dostać naprawdę dobre warunki i fajnie zarobić. Inwestycje duże, a z czego to pokryć… To gorzka pigułka, ale jakoś przeszła.

Ostatni tydzień przed Maratonem ma się nie biegać, bo dieta itd. No i się nie biega, więc wszystko dobrze J

Mało tego…

We wtorek obudziłem się z bólem pleców. To nie miejsce mojej ostatniej kontuzji, ale wyżej i trochę z boku – masakra… boli jak cholera. Na szczęście tu znowu z pomocą przyszedł Szczepan z Fizjoperfekt i dwie wizyty znacznie złagodziły ból, który tak naprawdę ustąpił w sobotę J

Dopiero w czwartek poczułem coś co mnie natchnęło. Pobiegłem na asfalt, na trasę Powsin Wilanów na zwykłą szesnastkę rozbiegania. Ni stąd ni z owąd biegnę po 3:50-3:45 i nic nie czuję. Akurat tradycyjnie zapodziałem pasek od sporttestera J więc nie mogłem sprawdzić jak tętno, zatrzymałem się więc i policzyłem – 144-150 ud./min. – nieźle.

Dałem, jak to się mówi, w torbę w ostatni dzień, ale to raczej sprawa oszczędności, bo przyleciałem do Frankfurtu w sobotę, zamiast jak powinienem w piątek i ten dzień to było spore zmęczenie. Zrobiłem za długą drzemka po obiedzie, potem miałem problemy z zaśnięciem i później nocne pobudki. Przestawiłem godzinę zgodnie ze zmianą czasu, a mój mądry telefon zrobił to dodatkowo jeszcze sam i oczywiście zaspałem. Całe szczęście obudził mnie Radek Dudycz i rzutem na taśmę udało mi się zdążyć zostawić bidony w biurze zawodów. Uff…

Ale dosyć zanudzania o problemach. Nie jest to tłumaczenie się, tylko kolejna lekcja dla mnie, aby mimo wszystko walczyć do końca. Najciekawsze jest to, że paradoksalnie gdybym trenował regularnie bez przerwy, to pobiegłbym gorzej! Jestem o tym święcie przekonany.

Na start ruszyliśmy na nową 10:00, więc dosyć późno jak na maraton. Na rozgrzewce nastąpiło zbawienie. Rozmowa z Gunterem Weidlingerem ustaliła ostatecznie moją taktykę na bieg. Mój manager powiedział mi o 4 grupach, ale żadna tak naprawdę mi nie odpowiadała. Ta dla Guntera była wręcz idealna. Bardzo się ucieszyłem.

Ruszyliśmy, stałem chyba w 5 linii, dopiero ok. 500-setnego metra wyprzedziłem Kenijki, a na tysiącu dopadłem Austriaka – kilometr 3:02 i biegnę 50-ty. To coś niesamowitego jak wysoki poziom i jak silnie obsadzony jest ten Maraton.

Moja grupa to dwóch kenijskich chłopaków z PACE na numerach, Gunter, ja czwarty, dalej Radek i jeszcze kilku biegaczy. Biegniemy spokojnie. Gunter dowodzi tempem, bardzo grzecznie, choć stanowczo instruując swoich pomocników. Obok jedzie dwóch rowerzystów również kontrolujących naszą grupę – warunki wręcz idealne. Pogoda dobra, choć ciśnienie spadało, a asfalt był jeszcze mokry po nocnym deszczyku.

Kolejne kilometry to kręte uliczki miasta, aż do ok. 12 km, kiedy wybiegamy z centrum. Do 10 km(31:30) biegnie się średnio, później coraz lepiej, aż wreszcie wręcz super. 15 km, a ja zaczynam zrównywać się z Zającem, bo jakoś mi wolno. Został tylko jeden, bo drugi zszedł z trasy już na 7 kilometrze.

Gunter i Radek stopują Pacemakera, a ten kilka razy mnie. Gut Macht, krzyczy Tata Guntera z roweru. Perfekt!

Austria ma minimum na Igrzyska 2:14, więc nie ma co ryzykować. W bliskiej odległości widzimy grupę niemiecką na 2:12 (minimum niemieckie). Powoli ich dochodzimy, odpadają z niej kolejni zawodnicy.

Półmaraton mamy w 1:06.11 – świetnie! Jest to bardzo budujące, bo czas ucieka szybko, sił jest dużo, a czas na rekord życiowy. Rozluźniam się gdzie mogę, szukam swobody, uważam na technikę i wypatruję punktów z piciem. Dobrze, że doczepiłem do bidonów chorągiewki, bez nich ciężko byłoby wychwycić z gąszczu moje odzywki. Na 26 km odpada niestety nasz prowadzący i biorę na siebie ciężar prowadzenia. Niestety teraz wracamy do centrum i jest lekko pod wiatr. Po kilometrze chowam się za Guntera. To jeszcze za wcześnie na solowy bieg. Dużo kilometrów przed nami.

Na 30 patrzę na zegar i widzę, że biegniemy szybciej. Kolega z Luksemburga krzyczy, że będzie 2:11. Około 33 km dochodzimy Niemca i prowadzące BMW 6 kabrio, ale bryka! Renne biegnie sam, jego pomocnicy zeszli równo na 30 km. Przechodzimy go łatwo, zaczynamy podkręcać tempo. Mój rywal, a zarazem olbrzymia pomoc, chowa się czasem na chwilę, ale tak naprawdę w większości prowadzi. Ja mimo, że mam duży zapas sił, biegnę dosyć zachowawczo – tempo jest przecież bardzo dobre. W myślach mam, że ruszę na ostatnich 5-ciu kilometrach. Na wspomnianym 37 km rusza jednak Gunter. Uciekamy wtedy koledze z Białorusi. Biegniemy bardzo szybko.

38 km i łapie mnie skurcz w lewy dwugłowy uda. Kurcze… nie dobrze. Rozluźniam się, lekko rozmasowuję udo, choć czasu nie ma, a tempo szybkie. Nagle prawe udo. Bardzo niedobrze. Gunter odskakuje na 15 m. Mamy ogłuszający doping. Kręte uliczki, kostka, płyty chodnikowe na zmianę z asfaltem, to nie przeszkadza. Pod wpływem takiej wrzawy biegnie się jak w transie. Trochę rozumiem niemiecki, Austriak ma niesamowity doping zarówno od kibiców jak i gęsto rozstawionych ludzi z mikrofonami. Ktoś co jakiś czas krzyknie też Marius – tak mam napisane na numerze startowym.

Skracam krok, rozluźniam żuchwę, żeby nie zaciskać zębów. Teraz czuję prawego Achillesa, zaraz skurcz w lewą łydkę. Na szczęście nie są to takie totalne skurcze, prostujące nogi, jednak ból jest wyraźny. Nie wiem czy nie zamieni się zaraz w coś strasznego. Skracam krok jeszcze bardziej, czuję, że to mi pomaga.

Odległość między nami jest ta sama.

40 km i 2:05.38. Teraz widzę, że jest wolniej, gdzieś uciekły te sekundy, ale wiem, że będzie życiówka, więc prę do przodu ile sił. Ostatnie 2 km. Mam w sobie moc i dużo energii, problem to nogi. Zmęczone, niedotrenowane, odmawiają posłuszeństwa. Tułów mam bardzo silny, pracuję mocno ramionami – przydały się godziny ćwiczeń z dużą piłką, beretami i gumami, trzeba jeszcze więc pracować nad nogami.

41 km. Jakoś czas zwolnił, dystans nie ucieka tak szybko, wyczekuję już mety. Mijam kolejnych słabnących Kenijczyków. Wiem, że biegnę szybko. Wiem, że zaraz powinna być ta hala, ale ciągle jej nie ma. Nogi mam już jak z drewna, niewładne, nie czuję ich, ale wiem, że już dobiegnę.

Jest ostatni zakręt i widać bramę do hali. Jest! ale wrzawa. Finiszuję na maksa. Przebiegam metę, luzuję… nagle skurcze, padam na kolana – zrobiłem niechcący ślizg na kolanach jak piłkarze, całe szczęście po czerwonym miękkim dywanie. Od razu podjeżdżają do mnie z noszami, ale nogi są ok, mogę sam iść dalej, mimo, że na piętach. Cała ta sytuacja mnie rozśmieszyła. Widzę Henia, mówi, że ok. połamał 2:10 – rewelacja, duża euforia – ba nowa życiówka, choć podczas biegu miałem nadzieję, że będzie lepsza.

No i po biegu – jest nowe PB. To wymarzone zakończenie tego trudnego roku. Tyle błędów ile zrobiłem, mam nadzieję, że się nie powtórzy. Na szczęście mimo tego wyciągnąłem wnioski i jakoś to wszystko poskładałem w całość. Wyszedł wynik, który daje szansę na kolejne, lepsze rezultaty. Aby jechać do Londynu trzeba biegać jeszcze dużo szybciej, do czego mam olbrzymi respekt. Wiem jednak, że jak wszystko mi wyjdzie, to szansa jest, nawet na szybsze bieganie. Wierzę w to, że będę biegał jeszcze lepiej.

Zająłem dopiero 25 miejsce. To dla mnie jakiś szok. Jeszcze 10 lat temu z 2:12 nawet wygrywało się duże maratony, teraz to niewiele znaczy. Poziom Europy jest podobny, w tym roku z pewnością moja pozycja na listach sezonu będzie dużo wyższa, jednak Afrykanie wyprawiają cuda. To co się wydarzyło we Frankfurcie przejdzie do historii. Heniu z prawie rekordem Polski jest dopiero na 12 miejscu. 2:15 nie daje pierwszej 30-stki!

Teraz zostaje mi regeneracja i myśli jak przygotować się optymalnie do wiosennego Maratonu. Trzeba będzie szukać rozwiązań, które przesuną mnie dużo do przodu.

Muszę skupi się na tym, żeby uzbierać pieniądze na przygotowania. To będzie decydujące. Dzisiaj wracam do pracy nad przygotowywanym już od dawna biegu IV Praska Dycha, która odbędzie się już w niedzielę. Szczególnie kosztowne będą zimowe obozu. Wcześniej trzeba przygotować organizm do kolejnych treningów maratońskich.

Wiem już o Maratonie wiele, wiele więcej. Ten rok, nauczył mnie bardzo dużo, więcej niż inne udane sezony. Jest tak, że kiedy wszystko idzie dobrze, nie myśli się zbyt wiele, po prostu wykonuje się w ciemno zadaną pracę. Teraz mam świadomość, gdzie są moje granice, gdzie mam słabości i dobre strony.

Wiem jak trenować i już nie mogę się tego doczekać J